Komentarze dziennikarskie ↩

Opinia przed informacją (albo zamiast niej)

Władysław Tyrański

Tekst Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej” o śladach trotylu na wraku prezydenckiego tupolewa 154M zmusza do zastanowienia się nad kondycją dziennikarstwa w Polsce. Chodzi zarówno o zawartość tego tekstu, jak i o to, co stało się po jego wydrukowaniu. Gmyz został okrzyknięty podpalaczem Polski i za karę zwolniony z pracy. Co mówi to o uprawianiu zawodu dziennikarza w naszym kraju?

Wypytywany był na ten temat Piotr Zaremba, publicysta „Uważam Rze” oraz (do niedawna) „Rzeczpospolitej” – gość Krakowskiego Klubu Wtorkowego (pub Sarmacja, ul. św. Tomasza 8 w Krakowie). Zaremba ostro i zdecydowanie potępia wyrzucenie Gmyza z pracy. Dał temu wyraz w swoich dotychczasowych tekstach dziennikarskich na ten temat. Tak ostre restrykcje wydawcy „Rzeczpospolitej” Grzegorza Hajdarowicza wobec dziennikarza tej gazety nie są, według Zaremby, uzasadnione. Hajdarowicz uległ presji mainstreamowych mediów, jakoby nic z tego, co napisał Gmyz się nie sprawdziło. To nieprawda, bo podejrzane cząsteczki wchodzące w skład materiałów wybuchowych zostały na wraku wykryte. Jest to wystarczającym powodem, twierdzi Zaremba, aby w imię dochodzenia do prawdy zaalarmować opinię publiczną, co jest podstawowym obowiązkiem dziennikarza, i co właśnie uczynił Gmyz.

Mamy wiele powodów, żeby się obawiać, iż władza ukryje przed nami takie wiadomości, jeśli dziennikarze nie będą jej patrzyć na ręce. Tym bardziej, że kręgi dziennikarskie sprzyjające obecnej ekipie rządowej dają na to już nawet nie całkiem ciche przyzwolenie. Oto – mówił Zaremba – rok temu w TVN wypowiedział się dziennikarz „Polityki” Adam Szostkiewicz, który postawił pytanie: jak należy się zachować, jeśli przy badaniu katastrofy smoleńskiej trafimy na winę Rosjan? Jego sugestia – trzeba bagatelizować.

Gmyz wykonał zatem dobrze swoją dziennikarską powinność kontrolowania władzy. Co można by mu ewentualnie zarzucić, to użycie przesadnych sformułowań – twierdzi Zaremba. Tu dochodzimy do tzw. dziennikarskiej kuchni. Wiadomo bowiem ludziom z branży medialnej, że tekst dziennikarski, czy nawet telewizyjny występ na żywo, jest dziełem zbiorowym. Tekst dziennikarski piszą także po części redaktorzy „obrabiający” pierwotną wersję dostarczoną do redakcji przez dziennikarza. „Obrabiacze” nadają artykułowi tytuł i śródtytuły, dodają tzw. lid, mogą przestawić kolejność akapitów, coś z tekstu ująć lub coś do niego dodać. Takiej obróbce redakcyjnej poddany został też artykuł Gmyza. Wiadomo dziś, że z tego powodu różnił się on od tekstu wydrukowanego w „Rzeczpospolitej”. „Ja, gdybym reagował ten tekst – powiedział Zaremba – użyłbym ostrożniejszych sformułowań”.

Nie zmienia to faktu, iż całe zdarzenie zasługuje na dogłębną analizę. Bo mamy ostatnio w krajowych mediach istną lawinę wiadomości o przekraczaniu różnych granic. Dodajmy zatem do tego zestawu sforsowanie przez Hajdarowicza granicy oddzielającej wydawcę od redakcji gazety, której jest właścicielem. Dotychczas – mówił Zaremba – wydawca nie ingerował bezpośrednio w pracę redakcji. Jeśli miał jakieś zastrzeżenia do pracy dziennikarzy, wywierał nacisk na redaktora naczelnego, którego przecież osobiście zatrudniał. Takiego modelu nadzoru właścicielskiego nad gazetą trzymali się Niemcy, gdy zaczęli wydawać w Polsce „Dziennik”, w którym Zaremba pracował w 2009 roku. Jako jeden z czterech dziennikarzy znalazł się wówczas na liście ludzi do wyrzucenia, którą raz po raz przedstawiał redaktorowi naczelnemu Florian Fels, przedstawiciel niemieckiego wydawcy w Polsce, nazywany przez dziennikarzy „głównym Niemcem”. Fels osobiście nie zwolnił jednak nikogo.

Inaczej postąpił Hajdarowicz. Najpierw zarządził wewnętrzne śledztwo w sprawie prawdziwości tekstu Gmyza, a następnie we własnym tekście o charakterze dziennikarskim przedstawił swoje racje. Nie było dotąd w Polsce takiego pomieszania ról. Padł zatem – powiedział Zaremba – mityczny „chiński mur” oddzielający redakcję od wydawcy i zapewniający jakieś bezpieczeństwo dziennikarzom przez niego zatrudnionym, co z kolei dawało podstawy do zaufania im jako ludziom wykonującym swój zawód w dobrej wierze, a nie wyłącznie w interesie właściciela pisma.

Przy okazji „sprawy Gmyza” daje o sobie znać inna naruszona granica. To – zadaniem Zaremby – „gigantyczna nierównowaga społeczna”, tj. nadmierna i niebezpieczna dominacja „ideologiczna” jednej grupy społecznej połączonej wspólnym interesem utrzymania obecnej władzy w Polsce, co przekłada się także na media. W utrwalonym już układzie nie do utrzymania jest przekonanie o istnieniu tzw. czwartej władzy (obok władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej), bo „czwarta władza”, czyli najbardziej wpływowe media, służyć chcą władzy wykonawczej, a zatrudniani tam dziennikarze są jakby urzędnikami rządowymi, odpowiedzialnymi za obronę tegoż rządu.

Ci z nich, którzy roli takiej nie podejmą, a w dodatku rzucają rządowi kłody pod nogi, są nie tylko ostro zwalczani jako „podpalacze Polski”, ale też wyrzucani poza system obiegu informacji, w którym dotąd uczestniczyli. Ów niebezpieczny przechył zauważają nawet mniej gorliwi wyznawcy rządzącej partii, jak minister sprawiedliwości Jarosław Gowin, który publicznie skrytykował decyzję Hajdarowicza o wyrzuceniu Gmyza z pracy.

Niemniej jednak, jednym z niewielu „osiągnięć” Platformy Obywatelskiej w ciągu ostatnich pięciu lat jej rządów jest skuteczna ingerencja w przekaz prywatnych i niezależnych mediów z wykorzystaniem ich nadzoru właścicielskiego. Pamiętać należy – zauważył Zaremba – że zasadniczym źródłem finansowania tych mediów stały się spółki skarbu państwa, zamieszczające tam swoje reklamy. A finansami tych spółek „zarządza” w ostatniej instancji rząd. Sam Donald Tusk nie tai zresztą swojego nastawienia do takiego sterowania mediami. Tusk, przypomina Zaremba, skarżył się swego czasu Angeli Merkel na nieprzychylny mu „Dziennik”, aby ta odpowiednio „ustawiła” tę niemiecką gazetę wydawaną w Polsce. Trudno powiedzieć, czy to zadziałało, bo ze wspomnianej wcześniej listy Felsa zwolniony został z „Dziennika” Maciej Rybiński, ale nie ma pewności, czy stał za tym zwolnieniem „główny Niemiec”, czy sam redaktor naczelny gazety.

To, oczywiście, działania zakulisowe, których skutkiem jest także, według powszechnej opinii czytelników tygodnika „Uważam Rze”, zwolnienie jego redaktora naczelnego Pawła Lisickiego, za którym odeszli z pisma wszyscy liczący się dziennikarze. Co skłoniło Hajdarowicza, deklarującego wyłącznie biznesowe nastawienie do wydawanych przez siebie pism, do zadołowania świetnie stojącego finansowo tytułu przynoszącego niezły zysk? Odpowiedź nasuwa się sama – interesy z rządem, który bardzo pomógł mu w zakupie „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”.

Otwarcie zwalcza się natomiast niepokornych wobec władzy dziennikarzy dogmatem odpowiedzialności za słowo. O ile dobrze pamiętam, hasło to pojawiło się po raz pierwszy w 1968 roku, gdy, według PRL-owskich propagandystów, do szczególnej odpowiedzialności za słowo zobowiązani byli pisarze dla reżimu niewygodni. Tłumaczono wtedy narodowi, że napisać coś, to za mało, bo korzystając z takiego przywileju trzeba jeszcze brać pod uwagę skutki tego, co się napisało. Czyli mówiąc ówczesną nowomową, czy tekst jest ideologicznie słuszny, czy niesłuszny.

Podobnie jest i teraz. Władza i wspierające ją media używają archaicznego dogmatu propagandowego, aby móc ostatecznie zawyrokować, który z dziennikarzy jest „podpalaczem Polski”, a który nie. Bo jak wtedy, tak i teraz, rządowym propagandystom chodzi przede wszystkim o wzbudzanie przez media emocji, a nie opisywanie przez nie świata. Obowiązuje formuła: opinia przed informacją (albo zamiast niej).

            Czy uchowają się zatem w Polsce jacyś dziennikarze niepokorni? Nowym miejscem, gdzie mogą zaistnieć jest Internet. Nie miejmy jednak złudzeń – przestrzega Zaremba. Wraz z kurczeniem się rynku prasy papierowej umiera najbardziej doskwierające władzy dziennikarstwo śledcze. Uprawiających je dziennikarzy utrzymać może tylko zasobna redakcja gazety papierowej. W Internecie nie ma takich pieniędzy. Toteż dziennikarstwa śledczego nie ma nawet tak popularny portal jak <wPolityce.pl>. „Generalnie, mówi Zaremba, dziennikarstwo w Polsce to ciężki kawałek chleba. Jednak ciągle mają szansę pasjonaci, zdecydowani pracować nawet za darmo, jak np. ekipa, która założyła przed dwoma laty URze, czy debiutujący właśnie na rynku dwutygodnik >W Sieci<. W Polsce tak naprawdę zarabia jakieś pieniądze 5-10 dziennikarzy mediów elektronicznych”.