Holandia stała się mocarstwem, a Polska skarlała
Przeciwnicy ograniczania edukacji historycznej obowiązującej w polskiej szkole stoją przed trudnym zadaniem, jak uzasadnić nauczanie naszej historii na podstawie takich źródeł jak na przykład kronika Wincentego Kadłubka początku XIII wieku. Bo oto ów uczony mąż, w latach 1208-18 biskup krakowski, zmarły w 1223 roku, w swojej „Kronice polskiej” karmi nas bajkową opowieścią o początku Polski, gdy książę Grakhus ustanowił prawo i założył gród, którym rządził, a kiedy się zestarzał, zagnieździł się tam smok nazwany olofagiem, który pożerał ludzi. Synowie Grakhusa zgładzili olofaga podstępem, podsuwając mu bydlęce skóry wypchane siarką. Potem młodszy syn zabił starszego i został królem, ale kiedy zbrodnia wyszła na jaw, został z grodu Grakhusa wygnany przez jego mieszkańców.
I jak tu uczyć się historii z takich opowiastek? Rację może ma Doda głosząca, że opowieści biblijne spisane w podobnej, bajkowej poetyce są dziełem paru „nawalonych” facetów. Nic podobnego! Bajkowa konwencja opowiadania najstarszych dziejów Polski wcale nie przekreśla wartości poznawczej kroniki Kadłubka. Przekonuje do tego mediewista, prof. Marek Barański z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, gość Krakowskiego Klubu Wtorkowego (pub Sarmacja, ul. św. Tomasza 8 w Krakowie). Profesor wskazuje przy tym na niezwykle interesujące dla historyka wątki opowieści. Król Grakhus – według Kadłubka – rozpoczął swoje panowanie od ustanowienia prawa, a nazywany jest nie królem, lecz „wspólnikiem królestwa”, które – jak z tego wynika – nie jest wyłączenie jego własnością, lecz jakimś dobrem wspólnym. I konsekwentnie, władca podlega również prawu, które ustanowił, czego dowodem jest wygnanie wiarołomnego syna Grakhusa, dziedzica korony po ojcu.
Nie jest to powszechne w ówczesnym czasie. We Francji – mówi Barański – panuje zasada, że króla się nie sądzi, bo król i państwo to jedno.
I tak prymat wspólnoty nad władcą stał się fundamentem rodzącego się ustroju państwowego Polski. Utrwala się polityczny obyczaj, że władca jest wybierany przez lud zgromadzony na wiecu. Dzieje się tak w czasach rozbicia dzielnicowego Polski, gdy potomkowie Bolesława Krzywoustego walczą o panowanie nad Ziemią Krakowską, która stanowi jądro dzielnicy senioralnej będącej ostoją ówczesnego rozczłonkowanego państwa.
Władcę wybierają faktycznie „panowie krakowscy”, używając przy tym karkołomnych niekiedy argumentów. Bo oto wolna elekcja, pierwsza z której zachowała się dość dokładna relacja pisemna, odbyła się w 1194 roku po śmierci Kazimierza Sprawiedliwego. Następcą został jego 7-letni syn Leszek Biały. Władcą wybrany został jednak na wiecu, podczas którego biskup krakowski Pełka argumentował, iż… Leszkowi należy się tron, bo tron jest dziedziczny, a nie obsadzany w wyniku wolnej elekcji. Faktycznie jednak, bez względu na słowa biskupa, takiej elekcji dokonano, on zaś wszedł do grona „opiekunów rzeczpospolitej” rządzących w imieniu małoletniego władcy-elekta. Za niecałe dziesięć lat ten sam Leszek został powtórnie wybrany władcą krakowskim pomimo wyboru wcześniejszego.
Utrwalał się też zwyczaj składania poddanym przez obieralnego władcę przyrzeczeń wspomagających jego wybór. Były to tzw. przywileje. Pierwszy z nich wydany został w 1228 roku we wsi Cienia koło Kalisza. Był przyrzeczeniem władcy, że nie będzie stanowił samowolnie nowych praw. Po ponad 200 latach król Polski Władysław Jagiełło, sam osadzony na tronie drogą układów, zabiegając o sukcesję po sobie dla syna Władysława, wydał 20 przywilejów dla miast i szlachty, wśród nich przywilej jedleńsko-krakowski z 1433 roku, gwarantujący m.in., że nie wolno więzić szlachcica bez prawomocnego wyroku sądowego. Podobne prawo uchwalono w Anglii dopiero w XVII wieku.
Czy w owej zależności władcy od swojego ludu można upatrywać słabości państwa? Barański odrzuca takie stanowisko. Bez elekcji władcy – mówił profesor – średniowieczna Polska jako twór bardzo zróżnicowany rozpadłaby się, a słaba władza królewska nie oznaczała wcale słabości państwa. Pozwoliło mu to przetrwać kolejne bezkrólewia. Działało to dobrze – przekonuje Barański – do połowy XVII wieku, mimo iż po drodze ustanowiono jeszcze prawo rokoszu, czyli wypowiedzenia posłuszeństwa władcy, jeśli narusza on prawa poddanych. Ale klęski wojskowe zapoczątkowane buntem Chmielnickiego w 1648 roku oraz kryzys gospodarczy popsuły sprawnie działającą dotąd machinę, co zakończyło się załamaniem państwa. A wcale nie musiało tak być, o czym świadczy przykład Holandii, gdzie – podobnie jak w Polsce – samodzielne prowincje podporządkowane były wspólnemu sejmowi. Holandia stała się mocarstwem, a Polska skarlała.
Cóż na to powiedzieć? I dziś wielu z nas ma przemożne odczucie, że tzw. demokracja medialna połączona z ustrojem kapitalizmu politycznego prowadzi Polskę na manowce i być może do kolejnej niewoli. Dlatego trzeba pilnie uczyć się historii. Brońmy jej, jak i bajkowych, Kadłubkowych opowieści przed uproszczoną, czy wręcz prostacką interpretacją. Na obronę tych „bajań” przytoczę opowieść Lecha Wałęsy o swoim pochodzeniu od rzymskiego cesarza Walensa. Dla rasowego historyka ta opowieść niczego nie mówi o pochodzeniu Wałęsy. Ale o nim samym – wszystko.