Polecamy



Newsletter

Klub Wtorkowy - strona archiwalna

Kino Odkrywców Historii

Komentarze dziennikarskie ↩

Staropolskie fakcje i dzisiejsze partie

Władysław Tyrański

Gdyby historia była rzeczywiście nauczycielką życia – jak głosili starożytni rzymianie – należałoby bacznie słuchać profesorów historii. Bo właśnie jeden z nich bije na alarm głosząc: „jestem przerażony, obecna Polska jest kopią I Rzeczypospolitej z czasów saskich”. Jak to się wtedy skończyło, wszyscy wiemy – tamto państwo przetrwało jeszcze zaledwie kilkadziesiąt lat, a potem przestało istnieć podzielone trzema rozbiorami przez państwa ościenne.

Owo larum dla współczesnej Polski wznosi prof. Jan Dzięgielewski z warszawskiego Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego, gość Krakowskiego Klubu Wtorkowego (wtorek, 13 listopada 2012, pub Sarmacja, ul. św. Tomasza 8 w Krakowie). Wskazuje on na uderzające analogie między rządami Sasów i rządami Donalda Tuska. Analogia podstawowa to ta, że państwo Sasów znalazłszy się w zapaści stanęło u progu utraty suwerenności, a główną tego przyczyną była sytuacja, w której usankcjonowany formalnie ustrój demokracji szlacheckiej miał się nijak do tego, kto w rzeczywistości decydował o sprawach państwa. Obywatele szlacheccy – twierdzi Dzięgielewski – zmanipulowani przez propagandystów i wszechobecnych oligarchów-magnatów zadawalali się rolą bezwolnych jednostek posiadających tylko formalnie prawa obywatelskie. Niezależna opinia publiczna niemal nie istniała. Wymiar sprawiedliwości, edukacja i gospodarka znalazły się w zapaści. Nasilało się dobrowolne wynaradawianie elity społeczeństwa.

Okazuje się, że tzw. polityczny pijar nie jest wymysłem Tuska, ani nawet Edwarda Gierka i jego macherów od realnego socjalizmu uprawiających z tak wielkim powodzeniem propagandę sukcesu w PRL. Jeśli wierzyć prof. Dzięgielewskiemu, pierwocin tej strategii sprawowania władzy w Polsce doszukiwać się należy w czasach… Stefana Batorego. To wówczas zakiełkował pomysł, żeby rzeczywistą demokrację szlachecką zastąpić jej fasadą, zza której rządził będzie rzeczywisty suweren, niekoniecznie desygnowany do władzy przez naród. Aby tym suwerenem zostać, należało zebrać jak największą liczbę stronników i zdominować sejmiki ziemskie oraz sejm walny.

Dla osiągnięcia tego powstają fakcje, stronnictwa zdejmujące z ogółu szlachty ciężary ponoszone wskutek udziału w życiu publicznym. A kosztowało ono szlachcica sporo, a z biegiem lat coraz więcej. Bo w początkach XVI wieku, żeby wziąć udział w sejmiku (trwał około tygodnia) trzeba było na sejmik przyjechać (2-4 dni) i wrócić (kolejne 2-4 dni). Należało zatem zapewnić dwutygodniowe utrzymanie poza domem sobie oraz służbie. Potem sejmy elekcyjne trwały już nie tydzień, lecz niekiedy i 50 dni, a sejm przyjmujący Unię Lubelską w 1569 roku obradował aż 7 miesięcy. Nic w tym dziwnego, że posłuch znajdowała akcja propagandowa nakłaniająca szlachtę do wyręczenia się w sprawowaniu czynności stanowienia władzy państwowej fakcjami, które miały nie ujmować szlachcie żadnych prerogatyw, a zdecydowanie oszczędzić jej kosztów.

W rezultacie naród szlachecki przystał na ustrojową fikcję pod szyldem demokracji szlacheckiej. Faktycznie, jak przekonuje Dzięgielewski, władzę w dawnej Polsce od końca wieku XVI po wiek XVIII stanowiły właśnie fakcje – nazwa pochodząca od łacińskiego słowa factio, dającego się przetłumaczyć na polskie „stronnictwo” lub „stowarzyszenie”, ale też od słowa factiones oznaczającego intrygi polityczne. Inicjator fakcji kupował sobie zwolenników rozdając im pieniądze, tytuły i zaszczyty, a ci spłacali te dobra, działając i głosując na sejmikach i na sejmie walnym zgodnie z rozkazem ich dobroczyńcy. Tym sposobem stanowienie prawa uzależnione zostało od liczby szabel „posiadanych” przez właściciela fakcji.

Zapytać by można, co w tym złego, skoro w demokracji przedstawicielskiej decyduje większość. Można by nawet powiedzieć, że staropolskie fakcje stanowiły zalążek współczesnego systemu partyjnego, będącego fundamentem dzisiejszej demokracji parlamentarnej, a więc były pozytywnym zjawiskiem w naszych dziejach. Nie zgadza się z tym prof. Dzięgielewski, bo wedle jego wiedzy fakcje ukierunkowane były na realizację egoistycznego interesu ich organizatorów i przywódców. Tym – podkreśla profesor – różniły się na przykład od ówczesnych stronnictw wigów o torysów w Anglii, które w swoich działaniach w ostatecznym rozrachunku kierowały się interesem państwa. W tym ujęciu polskie fakcje, w odróżnieniu od ówczesnych stronnictw angielskich, były elementem pozaustrojowym, podkopującym dwa kanony ustroju politycznego dawnej Polski: wierność władcy i poszanowanie dla dobra wspólnego.

Najlepszym przykładem jest akcja zmontowana przeciw królowi Władysławowi IV Wazie w 1643 roku. Gdy zadłużony po uszy król poprosił szlachtę o uchwalenie podatku na spłatę swoich zobowiązań usłyszał od swojego poddanego, kanclerza wielkiego litewskiego, Albrychta Stanisława Radziwiłła ultimatum: albo Radziwiłł nie dopuści w sejmie do uchwalenia podatku, albo król cofnie mu podwyżkę czynszu dzierżawnego za powierzone mu starostwo. Mógł sobie na to pozwolić, bo wcześniej zorganizował własną fakcję, która na sejmikach ziemskich forsowała swoich kandydatów na posłów zaopatrywanych w instrukcje poselskie przeciwstawiające się uchwaleniu nowego podatku. A wszystko opisał w swoim diariuszu „Pamiętniki o dziejach w Polszcze”.

Jak widać, dzisiejsze skrajne upartyjnienie państwa ma u nas głębokie, historyczne korzenie. Rozpoczęły ów proces staropolskie fakcje, a jego zwieńczeniem jest, zdaniem Dzięgielewskiego, Ruch Palikota. Jest to stronnictwo zorganizowane na wzór fakcji przez jego przywódcę, nazwane jego nazwiskiem, przez niego finansowane i przez niego rozliczane.

Ale egoizm i partyjnictwo nie omijają także i pozostałych naszych stronnictw parlamentarnych.